czwartek, 18 października 2018

Recenzja Esoctrilihum "Inhüma"



Esoctrilihum 
"Inhüma"

Co za głupia nazwa, ciężko ją nawet zapamiętać a co dopiero wymówić – pomyślałem, kiedy przyszło mi odpalić promówkę tego jednoosobowego projektu jakiegoś żabojada. Pewno znów będzie jakieś nudne black metalowe gówno, powtarzanie schematów … Do tego czas trwania płyty, niemal godzina, no na bank zemre z unudzenia … Na okrasę okładka ni w pizde ni w chuja, jakiś obcy w którego Indianie nawpierdalali od chuja strzał a on nadal dzierży w dłoniach kostkę lodu, bankowo w celu przeciwdziałania globalnemu ociepleniu. No dobra, najwyżej wyłączę w połowie. Niech będzie, jedziemy. Na początek uderzyło mnie w łeb totalnie ciężkie brzmienie tego albumu, kompletnie coś  innego niż sobie wyobrażałem. Cholera, koleś gra deta, i to całkiem nieźle. Potrafi przypierdolić z ortodoxa by zaraz potem zwolnić i zajebać z lewego plaskacza w postaci wolnego motywu sprowadzającego nas do poziomu. Jednak chwilę później, ino kawałeczek, tuż za rogiem, otrzymujemy z kolei kieliszek zimnej wody na głowę w postaci brzęczących black metalowych gitar  a forma muzyki nabiera chłodu i fiordy w dupę gryzą. Wali Norwegią na kilometr. Czy to ta sama płyta? - zapytuję sam siebie. No niby ta sama. Kolejny numer rozpoczyna się znów tak melodyjnym motywem, że co bardziej pijani poszliby potańczyć. Wokal z głębokiego growla ewoluuje gdzieś w kierunku skrzeków stricte czarno metalurgicznych. W międzyczasie pojawiają się patenty zahaczające wręcz o thrash i ja już kompletnie głupieję. Jeszcze bardziej, gdy nagle słychać w tle jakieś instrumenty smyczkowe, jakby Ankh grał gościnnie na płycie, powiedzmy, Corpsessed. I tak się dzieje do końca albumu. Klimaty zmieniają się jak w kalejdoskopie, wokale dostają rozstrojenia jaźni, tremola tasują się z prostymi, miażdżącymi patentami … W zasadzie, można powiedzieć, że każdy znajdzie na tej płycie coś dla siebie. Tylko powstaje podstawowe pytanie: czy każdy jest w stanie strawić taką różnorodność stylów na jednym albumie? Mi to wchodzi jako tako. Wolałbym jednak, żeby kolo się bardziej określił i zdecydował w końcu, co chce grać. Bo w sumie nie mogę zaprzeczyć, że gdyby traktować każdy numer z tej płyty jako singiel, to zabrzmiałyby wszystkie obiecująco. Jednak taka mieszanka na jednym talerzu to dość ciężkostrawna potrawa. Starałem się wracać do tej płyty, bo ponoć jestem ograniczony i powinienem, zdaniem niektórych, poszerzać horyzonty. Ale z każdym następnym odsłuchem wchodziło mi to coraz ciężej. Ostatecznie odpuszczam. Może ktoś się w tym zakocha, ja mam stosunek ambiwalentny, a zdecydowanie bardziej wolę analny, oczywiście jako active.
-jesusatan

Deluxe A5 Digipack CD / Digital pre-orders via Bandcamp:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.