Thulsa Doom
"Realms of Hatred"
Invictus Prod. 2018
Nie ma chuja
we wsi, jak Invictus wypuszcza jakąś nową płytę, to wiadomo, że będzie strzał w
pysk z plaskacza co najmniej. Nie inaczej jest w przypadku demówki Włochów spod banneru Thulsa Doom. Już od pierwszych sekund „Realms of Hatred” jesteśmy
atakowani konkretnym death metalem spod znaku Morbid Angel. Kolejna zrzynka,
myślisz sobie człowieku po przeczytaniu tego zdania. A ku-ku! Nieprawda. Nie da
się ukryć, że duch amerykańczyków odcisł był mocne piętno na materiale
mieszkańców kraju o kształcie buta, jednak jeśli wsłuchamy się dokładnie w
dźwięki atakujące nas z tego 22-minutowego matexu, odnajdziemy tam także masę
innych inspiracji, głównie tych europejskich, oraz pierwiastki wkładu własnego. Chwilami
pojawiają się tu patenty zahaczające z letka o thrash metal i kojarzące się ze
sceną południowo-amerykańską. Posłuchajcie choćby takiego „Demon Conjurer” –
przecież gdyby ktoś wam zapodał ten wałek podczas popijawy i wcisnął, że to
jakaś kapela z, na ten przykład, Brazylii, to łyknęlibyście to jak pelikan
piranię. Kolesie pięknie mieszają style, aczkolwiek wszystkie inspiracje płyną
zdecydowanie z lat minionych, co mnie bardzo cieszy. Dlaczego? A bo jak to się
mówi, „to se ne wrati”… No właśnie w przypadku takim jak omawiany tu materiał, se
wrati, zdecydowanie wrati! Włosi pięknie odgrzewają kotleta, sprawiając, że
momentami czuję się jakbym znów miał 14 lat i słuchał z wypiekami na twarzy
demówek, które masowo dostarczali mi starsi koledzy. Sześć kawałkow, z czego
dwa, to instrumentalne przerywniki, sprawią „na vabank” (jak mówi moja
teściowa) radość tym, którzy choć na chwilę chcą powrócić do lat 90-tych i znów
poczuć ducha tamtych czasów. Strasznie jestem ciekaw następnego materiału tego
bandu. Pierwszy krok jest jak najbardziej udany i pewny. Oby nie zboczyli z
obranej ścieżki i być może dorzucili coś więcej od siebie na pełnym albumie.
Trzymam mocno kciuki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.