czwartek, 13 czerwca 2019

Świeżutka relacja z Black Silesia IV ...


Black Silesia IV - Open Air Festival

Gród rycerski w Byczynie

7-8.06.2019



Po zeszłorocznej porażce frekwencyjnej i związanej z nią wtopie finansowej zaliczonej przez organizatora, obawiałem się, że edycja Black Silesia numer cztery zostanie w najlepszym przypadku odroczona, o ile w ogóle się odbędzie. Dość szybko okazało się jednak, że Michał faktycznie ma jaja z metalu i po złapaniu krótkiego oddechu w internetach zaczęły pojawiać się pierwsze zapowiedzi dotyczące BS IV. Jak tu zatem faceta nie kochać i nie wpisać się obowiązkowo na listę obecności Czarnego Śląska w roku bezpańskim 2019? Ja nie potrafiłem. Zatem wyjazd do Byczyny był przesądzony na kilka miechów naprzód, nawet biorąc pod uwagę stan małżonki, będącej na „ostatnich nogach” przed wydaniem na świat mojej kolejnej demonicy.

Kiedy nadszedł ten dzień i przybyliśmy ze sporego miasta Bydgoszczy w zatrważającej ilości dwóch typa (to i tak 100% więcej niż rok temu) pod gród, pierwsze co rzuciło się w oczy, to kompletnie puste pole namiotowo/parkingowe. No cóż, wiem, że to nie Brutal Assault, jednak spodziewałem się nieco większego zagęszczenia ludzików, którzy na co dzień rzekomo uwielbiają Tormentor, czy też noszą się w szmatach Nunslaughter. Nie będę się nad tym zbytnio rozpływał, jednak przyznać trzeba, że zeszły rok powiedział chyba wszystko o maniactwie wśród krajowych fanów, gdy to pół Polski jechało w Internecie na Blasphemy, a ostatecznie dotarło do grodu około 500 luda. I absolutnie nie piję tu do tych, którzy mieli faktyczny powód nieobecności, lub fanami tego zespołu nie są. Najwyraźniej taki urok, taki czar. Nic to, wybiegając nieco z chronologią, Michał pod koniec festu zakomunikował, że liczba MANIACS go w tym roku satysfakcjonuje, dzięki czemu edycja numer pięć pomalutku zaczyna kiełkować.

Po szybkich przywitaniach z ekipą zinową spod znaku R’lyeh oraz wydawcą o kilkudniowym zaroście i krągłych nieco kształtach (nie mogę powiedzieć, którym konkretnie, bo RODO), podczas których to uraczono mnie bimberkiem z kubeczka i z buteleczki, bardzo szybko poczułem odpowiedni klimat by ruszyć pod scenę, na której to właśnie pojawili się chłopaki z Voidhanger. I był to idealny
sposób na rozruszanie starych kości. Nie od dziś wiadomo, że zwłaszcza przy polskojęzycznych numerach Voidhanger ustać spokojnie mogą co najwyżej anemicy po trzech butelkach Neospasminy. Były zatem pierwsze tany przy „Naprzód Donikąd!” czy „Dni szarańczy”. Pierdolnięcie na dzień dobry pierwsza klasa. Wściekłość, ogień i zniszczenie o takiej sile, że szybko można było zapomnieć o grzejącym beret słońcu.

Nie zdążyłem uraczyć się kubełkiem wody a na scenę wparowała krajowa legenda z Barielem na czele i zaczęli dokładać do kotła jeszcze mocniej, niczym najebany palacz w lokomotywie parowej.
Death metalowa para buch, maniacy pod sceną w ruch! I wcale nie „najpierw powoli…” bo Imperator od razu wrzucili szósty bieg i rozjeżdżali wszystkich, nie patrząc, wróg to czy przyjaciel. W zasadzie nie ma sensu wymieniać tu numerów z setlisty, gdyż, przynajmniej dla mnie, ten band ma same klasyki i cokolwiek by zagrali i tak bym był szczęśliwy jak świnia, która w kupie gnoju znalazła starego kalosza. Forma silnie odmłodzonego zespołu nie pozostawia absolutnie nic do życzenia i każdy, kto zastanawiał się po co Imp się reaktywował, to ma swoją odpowiedź. Właśnie choćby, kurwa, po to! Żeby zabijać na żywo. Bariel zdaje się przeżywać drugą młodość a jego wokal w najmniejszym stopniu nie zdradza ani jego wieku, ani faktu, że w tego typu mruczeniu miał przecież dłuższą przerwę. Młodzież w zespole także spisała się na medal. Spodziewałem się po tym koncercie wiele. Dostałem nawet więcej. Sto procent death metalu w najlepszym na świecie wykonaniu. Dziękuję!

Z Varathron zawsze miałem problem. Uwielbiam ich wydawnictwa do „His Majesty At the Swamp”, płyty, która jest dla mnie jedną z najważniejszych pozycji w greckim black metalu. Potem wszystko co nagrywali oceniałem przez jej pryzmat i nie do końca doceniałem. Dlatego też ciekaw byłem, jak dobrze Grecy zrobią mi live. No i był to kolejny cios, po którym ciężko było mi się podnieść, mimo, iż nadal sączyłem wyłącznie wodę. Chłopaki, grając przekrojowy set, nie zapomnieli o klasykach, dzięki czemu mogłem znów powrócić, przynajmniej mentalnie, do wieku, kiedy to na koszulkę Rotting Christ starsze panie w sklepie patrzyły z przerażeniem i szeptały sobie coś na ucho. Hellada pełną gębą w najlepszej kurwa jego mać jakości. Necroabyssious i spółka stworzyli atmosferę prawdziwie mroczną i niepowtarzalną. Wystarczy chyba tylko wspomnieć, że mój przyjaciel zaraz po koncercie pobiegł zakupić sobie koszul a ja obiecałem przy świadkach uzupełnić braki w dyskografii Varathron tak szybko, jak się da. Piękny występ z którego sam Szatan zapewne był dumny.

To jednak jeszcze nie był ostateczny cios tego wieczoru. Po raz pierwszy w naszym kraju mieliśmy bowiem możliwość doświadczyć występu zespołu, który na czarciej scenie odcisnął nie mniejsze piętno niż Bathory czy Venom. Węgrzy z Tormentor byli
podczas podwieczornych rozmów bardzo podnieceni faktem, iż udało im się w końcu dotrzeć do Polski, w czym przodował Atilla, który przecież bywał już tu i ówdzie. Bratanki postarali się najmocniej jak potrafili, czego efektem był strzał w potylicę z pistoletu do uboju bydła. Ponad godzinny show zawierający choćby takie klasyki jak „Tormentor” czy „Elisabeth Bathory” mógł zaspokoić wszystkich, którzy dla tego zespołu na tą pipidówę przyjechali. Oszczędne światła, idealne nagłośnienie i Atilla, który w zasadzie w pojedynkę potrafi zrobić taki performens, że klękajcie narody. Co prawda prezentowane utwory zostały chyba nieco przearanżowane, zwłaszcza linie wokalne różniły się od pierwowzoru znanego z demówek, jednak tym razem należy przyznać, iż zabieg ten w niczym mi nie przeszkadzał. Na pewno nie w dobrej zabawie. Przyznam szczerze, że występ w grodzie podobał mi się jeszcze bardziej, niż ten, który dane mi było wcześniej obejrzeć u naszych południowych sąsiadów. Węgrzy widać okrzepli po powrocie na scenę i doszli do szczytowej koncertowo formy. Występ godny legendy.

Na koniec wieczoru była mała niespodzianka, gdyż zamiast zapowiadanego wcześniej Hellfire Deathcult, którzy to z niewiadomych przyczyn nie stawili się na miejscu (może nastawili navi na inne Biskupice i wyjebało ich pod Kraków haha!) gruzować zaczęli Nowozelandczycy z Vesicant. I było to piękne ukoronowanie tej nocy. Chłopaki przyjechali na Black Silesia na własny koszt i zagrali praktycznie za darmoszkę, gdyż bardzo chcieli zaprezentować się naszej rzeszy oddanych maniaków. Zrobili to wzorowo. Odegrali niemal cały materiał z debiutanckiej płyty, miażdżąc kości i rozdeptując czaszki wszystkim, którzy jeszcze dawali radę ustać pod sceną. Niestety, była to już garstka niedobitków a szkoda, gdyż te pół godziny przyniosło więcej pożogi i zniszczenia niż niejeden dobry death metalowy gig. Tym większy szacun, że Vesicant zagrali na częściowo pożyczonym sprzęcie. Osobiście poczułem się jakbym stał za wywrotką, która właśnie robi zrzut na moje plecy. Zdecydowanie zalecam wszystkim, którzy rozminęli się z ich „Shadows of Cleansing Iron” nadrobienie zaległości i to natychmiast. W pokoncertowym gratisie sympatyczni gentlemani uraczyli naszą bydgoską ekipę prywatnym afterparty przy namiocie, gdzie spędziliśmy miło część nocy gaworząc o tym i owym, dzieląc się informacjami o scenie i racząc trunkami nie do końca wiadomego pochodzenia. Koniec dnia #1 zgasł nagle w mojej pamięci niczym zapałka w opowieści Andersena o biednej dziewczynce…

Poranek dnia drugiego był nieco ciężki, jednak szybkie piwo i kiełbaska sporych rozmiarów (do dziś podejrzewam, że to była końska ta... no...) poprawiły nam zdecydowanie humory. Podobnie uczynili chłopaki dowodzeni przez brodatego krasnala z Warfist, którzy to pół godziny po trzynastej uraczyli pierwszych zblazowanych gości najlepszej jakości thrashem. Ekipa z Zielonej Góry zagrała co prawda dla niezbyt licznie tańczących ludków, gdyż większość, w tym niestety ja, kryła się nadal w najbliższym dostępnym cieniu. Zrobili to jednak z taką pasją i oddaniem, że czapki z głów. Naszła mnie wówczas taka myśl, że Michał bezbłędnie potrafi dobrać kapele na swój fest. Dosłownie każda bucha wręcz radością i autentycznością w tym co robi. Większość materiału Warfist oparta była o ostatni album, który zresztą, jakby nie patrzeć, wywindował ten band na poziom wyżej. Nie wiem, czy spieszyło im się na backstage z powodu upału, ale taki „Death By the Cleansing Fire” to zagrali chyba z 30% szybciej niż w oryginale. Mihu po koncercie stwierdził, że perkusista musiał do kibla… To wiele wyjaśnia. Mimo to wstrzymał i trio zajebało świetny występ na rozkręcenie dnia drugiego. Jedyne czego będę się czepiał do skutku, to ewidentny brak drugiej gitary, odczuwalny szczególnie w momencie solówek. Poza tym miodzio.

Po Grunbergenach zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę na spożywanie jedzeń i pić, by być w pełni sił na coś, co miało nadejść jakoś po siedemnastej. I nadeszło, kurwa jego mać. O 17:40 do Byczyny zawitał sam Szatan w postaci niepozornych z wyglądu chłopaków z Nekkrofukk. Nie będę wspominał, że zespół ten
kocham miłością bezwzględną a Lord Kaos ze swoim najprymitywniejszym z możliwych podejściem do tworzonych dźwięków i towarzyszącej im ideologii mógłby być moim zaginionym bratem. Gdy tylko wybrzmiały ze sceny
pierwsze tony, ruszyłem w dziki tan wraz z dosłownie pięcioma innymi fanami, którym się chciało. Pierdolnięcie ze sceny było nieprzeciętne. Doskonale przybrudzone brzmienie totalnie jebiące po uszach, płonące świeczki, czaszki, Szatany na bannerach… Jakby tego było mało, gitarzyści przez trzy kwadranse grający w maskach gazowych. Tu nie było pierdolenia, że jest gorąco. Gdyby jednak nie palące z nieba słońce, można by powiedzieć, że odbyła się w Byczynie
Czarna Msza dla duszy takiego prostaka jak ja. Brakowało jedynie krwi z błony dziewiczej. Tą Lord oblał się w połowie setu, czym sprawił, że część oglądających zapewne wyszła z zażenowaniem a inni zaczęli pożądliwie mlaskać. Płynące w moim kierunku toporne dźwięki wprowadziły mnie w niemal religijny trans, zwłaszcza gdy pod koniec mogłem pokrzyczeć „Ave Satan! Ave Lucifer!” do coveru zespołu z Finlandii. Ten koncert to było spełnienie najbrzydszych o nim wyobrażeń. To był punkt kulminacyjny Black Silesia, dla mnie koncert festiwalu. I pierdolę, jeśli ktoś uważa inaczej.

Trochę mi szkoda grających po Nekkrofakach Infernal War. Oglądając ich show byłem jeszcze cały czas w silnym szoku i nie do końca wiedziałem o co cho… Nie mniej jednak naziści (jak to ich określał mój dobry kolega, zanim sam ich nie zaczął maniakalnie słuchać odkładając na bok wszelkie plotki i uprzedzenia) rozniecili równie mocny żar co dzień wcześniej Voidhanger. Porównanie oczywiście nieprzypadkowe, zwłaszcza biorąc pod uwagę konotacje personalne obu zespołów, choć muza oczywiście sporą kapkę odmienna. Leciały zatem ze sceny blasty a publika bawiła się przy tym przednio, popierdalając po usypanych kamyczkach niczym na rodeo. Zresztą nic dziwnego, nazwa zespołu jest w przypadku tej ekipy wyjątkowo adekwatna. Nad Byczyną pojawił się nuklearny grzyb a teren grodu został zmieciony niczym po przejściu fali uderzeniowej. Nie miałem wcześniej przyjemności oglądać IW, i muszę przyznać, że słowa „przyjemność” nie użyłem tym razem przypadkowo. Był to bardzo mocny cios.

Po odstawieniu alkoholu (ktoś przecież musiał rano kierować pojazdem) i przerwie na kolejny puchar zimnej wody, wróciliśmy na teren grodu gdy akurat dobiegał końca występ Iron Angel. Potraktowałem to jako swoistą ciekawostkę, gdyż na co dzień nie gustuję w heavy metalowych tonach. Te ostatnie trzy kawałki, które dane mi było obejrzeć stanowiły adekwatną porcję do moich potrzeb. Dziadki widać nadal bawią się swoimi starymi zabawkami, gdyż miałem wrażenie, iż granie sprawiało im naturalną radość. A o to w muzyce przecież chodzi. Co prawda Dirk nie fikał już na scenie niczym młody ogier, lecz wokalnie bardzo dawał radę. Zapewne żaden fan zespołu nie poczuł się zawiedziony.

Parę minut przerwy i nadszedł czas na Nunslaughter. I to był kolejny strzał w pysk z mokrej szmaty od pani woźnej. Weterani zza dużej kałuży weszli na scenę i zrobili tam taką rozpierduchę, że można się było co najwyżej posrać z radości. Don the Dead na żywca napierdala taką energią i radością grania, a raczej śpiewania, że nawet jeśli ktoś nie jest fanatykiem bandu, poczuje ten niepowtarzalny vibe. Gość tak naturalnie przeżywa grane przez zespół kawałki, że szukaj drugiego podobnego ze świeczką. Amerykanie wyrzygali znane mi z większych wydawnictw, jak i tych pomniejszych, których mają ze sto tysięcy, a których nie ogarniam przez niezbieralnictwo winyli, numery robiąc to z taką pasją, że Gibson ze swoim filmem może im loda… kupić. Don wrzucił też między kawałkami pewien osobisty żal. Otóż okazało się, że nienawidzi jakichś Krystianów, którym to też poświęcił jeden z utworów. Nie wiem, czy to jacyś sąsiedzi, ale musi że wyjątkowo ciężkie typy. Jedynym nie do końca pasującym elementem na deskach był nowy perkusista, którego błyskawicznie ochrzciliśmy jako człowiek-uśmiech. Gość walił zza zestawu takie banany, że Jim Carrey w „Masce” mógłby czuć się zażenowany a Michał Wiśniewski bankowo żałował, że nie dziargnął sobie typa na ramieniu. Odstawiając heheszki na bok, Nunslaughter zagrał megazajebisty gig i pozostawił spory niedosyt, gdyż chętnie obejrzałbym kolejną godzinkę w wykonaniu tych gości. Bankowo wybiorę się na ich występ, jeśli będą przy okazji grali w okolicy.

Ostatnim hordem na Black Silesia był ruski Pseudogod. Wielu oczekiwało ich występu jak  banda baranów na hostię podczas niedzielnej mszy. I dostali, czego chcieli. Mimo, iż wschodni bracia wyjątkowo długo się stroili, efekt końcowy nie był pod względem brzmieniowym idealny. Ale nie o to przecież chodzi na tego typu spędach. Pseudogod zajebali swój miażdżący death tak mocno, że wszelkie rakiety chowane przez Putina w syberyjskich lasach wydają się być jedynie dziecinną zabawką. Dziwię się, że nikt wcześniej nie sprowadził tego bandu na naszą ziemię, gdyż rzesza maniaków dosłownie jadła im z ręki i zapewne zrobiłaby to ponownie. Set oparty głownie na dużej płycie dokonał spustoszenia a wieńczący go cover Beherit, ten sam, który kilka godzin wcześniej zajebali Nekkrofukki, udowodnił, że wszystko co w temacie gruzowo/blakowym, miało swoje korzenie między innymi właśnie w pewnej fińskiej wiosce. Przepiękny cios na koniec.

Podsumowując to wszystko, co dane mi było przeżyć przez dwa upalne dni czerwca w Byczynie mogę jedynie lakonicznie, choć totalnie subiektywnie, stwierdzić, że Black Silesia to na chwilę obecną najlepszy festiwal na naszej ziemi. Zwłaszcza dla grona odbiorców o mocno sprecyzowanym guście. Dziękuję Michał za Twoje maniactwo, dzięki któremu mogę się choćby przez dwa dni poczuć jak Ryba goniący Kilera. Dziękuję wszystkim spotkanym maniakom, bez których ten fest pewnie by upadł. Za rok znów tam będę, bez względu na okoliczności. Bo lubię. Kocham. Żyję tym. Ave Satan! Ave Lucifer.
 - jesusatan

jak zwykle ryja zalał: jesusatan
zdjęcia: Leszek Wojnicz-Sianożęcki ... i jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.