AN ISOLATED MIND
„I’m Losing Myself”
I,
VoidhangerRecords 2019
Pierwsza
płyta tego one man bandu to nieźle popierdolona muzyka. Podobno odpowiedzialny
za ten projekt KameronBogges przed stworzeniem tej płyty spędził kolejny raz
tydzień w szpitalu psychiatrycznym, gdzie zdiagnozowano u niego chorobę
dwubiegunową, która niegdyś nazywana była psychozą maniakalno-depresyjną. Dla niewtajemniczonych jest to w skrócie
występowanie na przemian różnych stanów emocjonalnych. Osoby borykające się z
tym schorzeniem czują się przygnębione, a następnie odczuwają euforię. Pomiędzy
poszczególnymi epizodami występuje okres remisji, czyli całkowitego braku
objawów tej przewlekłej i wyniszczającej choroby. Wspomniałem o tym dlatego, że
muzyka Odizolowanego Umysłu jak ulał pasuje do przebiegu tego schorzenia. Raz
atakują nas agresywne, furiackie, surowe, Black Metalowe riffy połączone z
grzmiącą sekcją i rozhisteryzowanym wokalem, a po chwili uspokaja nas i kołysze
klimatyczna muzyka balansujące na granicy lekkiego Doom Metalu i ulotnego
Post-Rocka z dodatkiem psychodelicznego saksofonu i Drone’owych smaczków wraz z
eksperymentalno-improwizacyjnymi, hipnotycznymi pasażami. Taka właśnie jest
„I’mLosingMyself”. To nieprzewidywalna huśtawka nastrojów, która jednym razem
zadaje głębokie, krwawiące rany, by po chwili tulić i uspokajać łagodnym,
czułym dotykiem. Występują tu także stany muzycznej remisji, w których
Post-Black Metalowe, atmosferyczne patenty mieszają się z bardziej
progresywnymi elementami, atonalnymi harmoniami i instrumentalnymi miniaturami
niebezpiecznie blisko zbliżającymi się do muzyki relaksacyjnej. A gdy już
myślimy, że przynajmniej z grubsza wiemy, o co tu chodzi kończący produkcję, minimalistyczny,
mroczny, ambientowy, klaustrofobiczny „I’mlosingMyself”
wywraca wszystko do góry nogami i sprawia, że na koniec ponownie jesteśmy nieco
zdezorientowani. Ciekawa, ale zarazem nacechowana dużym indywidualizmem i dosyć
trudna w odbiorze to płyta. Pomijając już wielokrotną zmienność nastrojów, w tą
popapraną muzę trzeba się mocno wgryźć i przetrwać pierwsze chwile w jej
towarzystwie, bowiem przy początkowym kontakcie te znerwicowane dźwięki mogą
odrzucać. Gdy jednak przetrwamy ich pierwszy napór, album z wolna zaczyna
intrygować i wciągać w swój przepełniony kontrastami świat. Wcale bym się nie
zdziwił, gdyby proces powstawania tej płyty był dla jej twórcy swego rodzaju
terapią. Wygląda zatem na to, że Black Metal uważany raczej za muzykę śmierci i
zniszczenia tutaj używany jest w celach leczniczych. Nietuzinkowa i szczera to
płyta, a momentami jest ona wręcz boleśnie intymna. Niewątpliwie warto
poświęcić jej czas, jednak przy całym szacunku dla twórcy tego materiału w moim
prywatnym rankingu nie jest to album, do którego będę wracał zbyt często.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.