wtorek, 1 października 2019

Recenzja AN ISOLATED MIND „I’m Losing Myself”


AN ISOLATED MIND
„I’m Losing Myself”
I, VoidhangerRecords 2019


Pierwsza płyta tego one man bandu to nieźle popierdolona muzyka. Podobno odpowiedzialny za ten projekt KameronBogges przed stworzeniem tej płyty spędził kolejny raz tydzień w szpitalu psychiatrycznym, gdzie zdiagnozowano u niego chorobę dwubiegunową, która niegdyś nazywana była psychozą maniakalno-depresyjną.  Dla niewtajemniczonych jest to w skrócie występowanie na przemian różnych stanów emocjonalnych. Osoby borykające się z tym schorzeniem czują się przygnębione, a następnie odczuwają euforię. Pomiędzy poszczególnymi epizodami występuje okres remisji, czyli całkowitego braku objawów tej przewlekłej i wyniszczającej choroby. Wspomniałem o tym dlatego, że muzyka Odizolowanego Umysłu jak ulał pasuje do przebiegu tego schorzenia. Raz atakują nas agresywne, furiackie, surowe, Black Metalowe riffy połączone z grzmiącą sekcją i rozhisteryzowanym wokalem, a po chwili uspokaja nas i kołysze klimatyczna muzyka balansujące na granicy lekkiego Doom Metalu i ulotnego Post-Rocka z dodatkiem psychodelicznego saksofonu i Drone’owych smaczków wraz z eksperymentalno-improwizacyjnymi, hipnotycznymi pasażami. Taka właśnie jest „I’mLosingMyself”. To nieprzewidywalna huśtawka nastrojów, która jednym razem zadaje głębokie, krwawiące rany, by po chwili tulić i uspokajać łagodnym, czułym dotykiem. Występują tu także stany muzycznej remisji, w których Post-Black Metalowe, atmosferyczne patenty mieszają się z bardziej progresywnymi elementami, atonalnymi harmoniami i instrumentalnymi miniaturami niebezpiecznie blisko zbliżającymi się do muzyki relaksacyjnej. A gdy już myślimy, że przynajmniej z grubsza wiemy, o co tu chodzi kończący produkcję, minimalistyczny, mroczny, ambientowy, klaustrofobiczny „I’mlosingMyself” wywraca wszystko do góry nogami i sprawia, że na koniec ponownie jesteśmy nieco zdezorientowani. Ciekawa, ale zarazem nacechowana dużym indywidualizmem i dosyć trudna w odbiorze to płyta. Pomijając już wielokrotną zmienność nastrojów, w tą popapraną muzę trzeba się mocno wgryźć i przetrwać pierwsze chwile w jej towarzystwie, bowiem przy początkowym kontakcie te znerwicowane dźwięki mogą odrzucać. Gdy jednak przetrwamy ich pierwszy napór, album z wolna zaczyna intrygować i wciągać w swój przepełniony kontrastami świat. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby proces powstawania tej płyty był dla jej twórcy swego rodzaju terapią. Wygląda zatem na to, że Black Metal uważany raczej za muzykę śmierci i zniszczenia tutaj używany jest w celach leczniczych. Nietuzinkowa i szczera to płyta, a momentami jest ona wręcz boleśnie intymna. Niewątpliwie warto poświęcić jej czas, jednak przy całym szacunku dla twórcy tego materiału w moim prywatnym rankingu nie jest to album, do którego będę wracał zbyt często. 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.