sobota, 26 października 2019

Recenzja Kosmokrator "Through Ruin... Behold"


Kosmokrator

"Through Ruin... Behold"
Van Records 2019

Czy w Belgii są wulkany? Zapewne większość z was automatycznie zaprzeczy, jednak radzę się dobrze zastanowić zanim zapytam ponownie. Kosmokrator, zespół pochodzący ze wspomnianego kraju, zadebiutował pięć lat temu demówką "To the Summit". Nie był to może materiał powalający, jednak swąd dymu był na nim wyraźnie wyczuwalny. Następująca po nim EP-ka "First Step Towards Supremacy" zwiastowała już jednak nadejście czegoś wielkiego nie tylko sygnałami dymnymi ale też i silnej mocy wstrząsami. Nieuniknione nastąpiło wraz z wypluciem przez Van Records debiutanckiego albumu zespołu. "Through Ruin ... Behold" to czterdzieści siedem minut konglomeratu black i death metalu o rzadko spotykanej sile rażenia. Już od pierwszych minut wiadomo, że obcujemy tu z czymś nietuzinkowym. Atmosfera na tym krążku jest gęsta niczym buchający z wulkanicznego stożka popiół a ilość pomysłów zawartych w tych siedmiu utworach równa się odcieniom czerwieni wypływającej z krateru lawy. Poza blastującymi kanonadami perkusyjnymi mamy tu od cholery zmian tempa, techniczne połamańce przeplatają się z prostym łupaniem a dźwięk kotła w niektórych fragmentach kojarzyć się może wprost ze spadającymi z nieba bombami wulkanicznymi. Gitarowe riffy wiją się niczym węże, przeplatając dysonanse z tremolo a wszystko jest tak logicznie przemyślane i poukładane, że nie sposób odnaleźć tu choćby krótkiej chwili na ziewnięcie. Rzygające praktycznie w każdej tonacji wokale wzbogacane są krzykami przypominającymi bitewne nawoływania, tudzież przesterowanymi deklamacjami lub religijnymi zaśpiewami niewiast. Jeśli już o kobietach mowa, to pod koniec płyty odnajdujemy fragment zaśpiewany damskim głosem, brzmiący niczym lament nad pogrążonym w dymie i ogniu światem. Ten album ma w sobie takie pokłady ciężaru i agresji a zarazem smutku i piękna, że niemal nie sposób tego wszystkiego ogarnąć. Mimo iż Kosmokrator porusza się w raczej ściśle określonym nurcie muzycznym, nic na tym krążku nie jest od początku oczywiste i wiele elementów potrafi solidnie zaskoczyć. Co najważniejsze debiut Belgów rośnie w siłę z każdym odsłuchem a w okolicach dziesiątego zaczyna wywoływać stan przypominający opętanie. Niesamowite jak ten zespół się rozwinął. Bez wahania stawiam go na półce obok Abyssal, Portal, Suffering Hour, Mitochondrion czy Antiversum. "Through Ruin ... Behold" jest dla mnie zaskoczeniem roku, mimo iż oczekiwania i tak miałem spore. Wracam do słuchania, a wam zadam jeszcze raz pytanie: Czy w Belgii są wulkany? Nie spieszcie się z odpowiedzią.
- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.