czwartek, 21 marca 2019

Recenzja Ashes „Ashes”


Ashes

„Ashes”

Malignant Voices 2019



Kurwa, uwielbiam serię Obcego. Dlatego też w chwili gdy otrzymałem promo naszego rodzimego Ashes, od razu namalowała mi się przed gałkami postać Ralph’a Browna wypowiadającego słowa „Ashes to ashes… dust… to dust!”. Co to ma wspólnego z recenzją płyty metalowej? Gówno. Przejdźmy zatem do rzeczy. Wiadomo, że polska scena obecnie gra w metal w pierwszej lidze europejskiej, albo i światowej. Jaką siłę przebicia ma zatem zespół nowy na horyzoncie, mimo iż składający się, miedzy innymi,  z muzyków znanego już szerzej Medico Peste? Sam chciałbym to wiedzieć, Siara… Aby się o tym przekonać, wystarczyło zarzucić „Ashes” na kilka godzin… Przy pierwszych przygodach miałem podobne odczucie, do typa, który recenzował był kiedyś jedynkę Immortal w Traszemolu.  Niby dobre, niby pierwsza liga, ale bez szans na puchary. Wystarczy jednak dać temu, krótkiemu albumowi drugą szansę! Ta płyta tak srogo rośnie z upływem czasu, aż ze zwykłego jajka wykluwa się nie krokodyl, ale sporych rozmiarów Tyranozaur. Mamy tutaj do czynienia z czarną polewką zagraną w dość wolnym, melancholijnym wręcz nastroju z  tendencjami do chwilowych przyspieszeń. Całość oparta jest bardziej na budowaniu chłodnego klimatu i pochłaniającej atmosfery niż na wirtuozerskich popisach, dzięki czemu albumu tego najdostojniej słucha się w całkowitym oderwaniu od czynności życia doczesnego. Dzięki przewijającym się w tle klawiszom, absolutnie niebanalnym i nie wkurwiającym, płyta pięknie płynie tworząc wizję górskiego widoczku pełnego małych strumyków rzeźbiących w skałach nieszablonowe wzory. Muzyka zawarta na debiucie Krakowiaków jest niby prosta i oszczędna, jednak zarazem dość melodyjna. Najpierwsze skojarzenia prowadzą ku Mgle, jednak nie dosłownie. Kompozycje Ashes są bardziej zakorzenione we wczesnym graniu z kraju Vikernesa, chwilami przywodzą na myśl wczesne albumy Forgotten Woods. Odczucie Mgły zdecydowanie szczytuje w wieńczącym płytę „Dies Ultima”, który totalnie kojarzy mi się z tytułowym wałkiem z „Excercises In Futility”. W tym numerze pojawia się także wręcz thrash metalowy patent, który totalnie podrywa z krzesła i lekko przywodzi na myśl niedawno recenzowany tu norweskim Blodhemn, wplatający chwytliwe riffy w czarcią muzykę.  Podoba mi się także pulsujący w tle bas. Przypomina tętno konających ofiar Breivika – jest wyraźnie słyszalny, jednak nie zagłuszający nadchodzącej śmierci. Być może przydałoby się nieco więcej piachu na gitarach, jednak i tak całość brzmi bardzo dobrze. Kiedy Sova chwalił się najnowszym nabytkiem, myślałem, że tradycyjnie, po cygańsku, swego konia wali … znaczy – chwali. Muszę, jednak przyznać, że Ashes nagrali w chuj dobrą płytę. Płytę, której słucha się za każdym razem coraz bardziej, głębiej… Płytę odkrywającą swoje wdzięki powoli, niczym Ukrainka puszczająca nam w Internecie całusy za żetony. Nie wiem jak wy, ale ja idę do bankomatu.
- jesusatan

1 komentarz:

  1. Z tytułowym wałkiem "Eexercises in Futility"? Eee, że niby którym? Ewentualnie ostatnim, co? Bo tam przynajmniej padają te słowa.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.