Misery
Index
„Rituals of Power”
Season of Mist 2019
Od razu może przyznam się, czy też zaznaczę, że
Misery Index od początku istnienia był jednym z moich ulubionych zespołów
grających death czy też death/grind nowej szkoły. Dlatego ogarnęło mnie
poniekąd przerażenie gdy zauważyłem fakt, iż Amerykanie uzyskali właśnie
pełnoletniość jeżeli wziąć pod uwagę ich staż pod tym szyldem na scenie. Nie o
starzeniu się jednak chciałem napisać a o najnowszej, piątej już w dyskografii,
płycie „Rituals of Power”. Nie wyczekiwałem jej jakoś specjalnie, zwłaszcza po
nieco przesłodzonej a wydanej pięć lat temu poprzedniczce. Zanim więc
przystąpiłem do odsłuchu, obszedłem kilka razy, powąchałem pod ogonem i dopiero
po tym rytuale (mocy?) przystąpiłem do konsumpcji. Pierwsze wrażenie były
niezbyt optymistyczne, lecz z czasem materiał ten zaczął nieco zyskiwać na
sile. Płytę otwiera „Universal Untruths” – numer stanowiący w zasadzie
przydługawy i nikomu nie potrzebny wstęp. Równie dobrze mogłoby go w ogóle nie
być. Jest nijaki. Na szczęście uderzający po nim „Decline and Fall” to już
właściwy Misery Index, czyli mocno napierdalający i zarazem dość chwytliwy.
Dowodzona przez Jasona banda przez lata wyrobiła swój charakterystyczny styl w
ramach którego nadal porusza się bardzo sprawnie balansując między blastami a
groovem. Włączając płytę w którymkolwiek momencie można w zasadzie odgadywać
zespół „po jednaj nutce”. I wszystko niby jest na miejscu, jednak mam
nieodparte wrażenie, że „Rituals of Power” to płyta bardzo zachowawcza.
Chłopaki porzucili zbyt rozbudowane elementy słodzące i skupili się bardziej na
czystym napierdalaniu, co oczywiście przemawia na plus, jednak śmierdzi mi
ciutkę koniunkturą. Brzmienie na tym płytongu jest przejrzyste lecz nadal
ciężkie a wokale stanowią chyba najsilniejszy jego element – są tradycyjnie
wściekłe i jadowite. Jestem pewny, że każdy z tych dziewięciu numerów, jeśli
zostanie wpleciony w setlistę na żywo, nie będzie się zbytnio wyróżniał i
skopie niejedną dupę. Niemniej jednak zebrane na jednym krążku stanowią taką
pożywkę dla głodnego fana zespołu, który łyknie cokolwiek, byle było doprawione
mizernym indeksem. Poza promującym płytę „New Salem”, wybijającym się odrobinę
ponad przeciętność, nie doświadczam tutaj żadnej specjalnej podniety. Po dziesięciu
odsłuchach płyta wkręciła mi się nieco w ucho, jednak chyba tym razem działa to
w podobny sposób, jak puszczany w radio do obrzygania nowy hit popowego
wykonawcy. Niby fajnie się tego słucha, nie wywołuje to efektu ziewania a i
ponucić przy obieraniu ziemniaków można, więc… Jestem pewny, że miłośnicy
Misery Index nie zostaną tym albumem rozczarowani. Ja też nie jestem, bo to
dobra płyta. Tylko, że dla mnie określenie albumu tego bandu jako „dobry” to
jakby odrobinkę za mało. Wiem, że ten kwartet stać na zdecydowanie więcej a
przynajmniej mam taką nadzieję. No cóż, poczekam następne kilka lat, może
jeszcze zaskoczą mnie choćby tak, jak na ostatnim albumie uczynił to szwedzki
The Crown.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.