niedziela, 2 grudnia 2018

Recenzja Temple Nightside „Recondemnation”


 Temple Nightside

„Recondemnation” 
Iron Bonehead Prod. 2018



Na początku muszę się przyznać, że nienawidzę tego rodzaju zabiegów. Ponowne nagrywanie jakiejkolwiek płyty uważam za zabieg typowo komercyjny, mający na celu tylko i wyłącznie nabicie kabzy brzęczącymi monetami w chwili, gdy nie ma się światu już nic więcej do zaoferowania pod względem muzycznym. Dlatego do nowej / starej płyty Temple Nightside podchodziłem jak pies do jeża. Za cholerę nie mogłem się zdecydować, by w końcu odpalić ten krążek. Kiedy to jednak w końcu nastąpiło dosłownie wyskoczyłem z kapci. Pamiętam, że pierwotna wersja albumu była całkiem niezła jeśli chodzi wyłącznie o jej zawartość, natomiast całość została kompletnie położona przez tragiczne brzmienie. Wersja AB 2018 już tego błędu nie powtarza. Mamy do czynienia z potężną i przygniatającą produkcją, dzięki której każdy z ośmiu zawartych na „Recondemnation” numerów dosłownie miażdży narządy słuchu swoim ciężarem. Mimo iż same aranżacje pozostały niezmienione, lub delikatnie poprawione, mam wrażenie że jest to kompletnie inny płyta. Powolne, ciężkie jak pancernik Schleswik-Holstein riffy wbijają się głęboko w głowę i niczym sześciocalowe gwoździe przybijają nas do krzyża a świdrujące w tle gitarowe zagrywki biczują zadając głębokie rany i odrywając strzępy ciała. Towarzyszący temu głęboki, nieco przytłumiony wokal brzmi jak pomruki stojących tuż pod naszym krzyżem demonów, czekające niecierpliwie na nasz zgon, by dorwać się ostatecznie do naszego truchła i rozerwać je na strzępy. Bez wątpienia ilość bluźnierczych melodii na tym wydawnictwie sprawia, iż śmierć słyszymy, czujemy jej dotyk na naszej pokrytej gęsią skórą ciele a nawet ją wdychamy. Klimat tej płyty przypomina spadanie w nieskończoną otchłań w towarzystwie żałobnych jęków i zawodzeń cierpiących dusz. Jako pokutnik muszę szczerze wyznać, że dopiero teraz jestem w stanie wyłapać wszelkie smaczki skrzętnie ukryte przez mieszkańców Antypodów w tych czterdziestu czterech minutach dźwiękowej egzekucji. Po niej następuje „Życie wieczne” w postaci coveru Mayhem z najlepszej blackmetalowej płyty wszechczasów, przynajmniej według mnie. Jest to faktycznie nagroda na miarę zmartwychwstania, gdyż chyba jeszcze nigdy nie słyszałem tak odegranego numeru norwegów – z zachowaniem pierwotnego klimatu, ale też zagranego we właśnym stylu. Mistrzostwo świata. Po raz pierwszy w życiu ściągam z głowy czapkę i przyznaję, że ponowne nagranie „Condemnation” było zabiegiem, który tchnął w ten kilkuletni materiał nowe życie, albo raczej śmierć. Jeśli ktokolwiek ma zatem podobne wątpliwości do moich, opisanych na wstępie, powiem krótko : nie lękajcie się, gdyż bliskie jest królestwo Jego. Na tej płycie Lucyfer czeka na was z otwartymi ramionami. Chwała mu za to!

                                                                                           - jesusatan

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.