Temple Nightside
„Recondemnation”
Iron
Bonehead Prod. 2018
Na początku muszę się
przyznać, że nienawidzę tego rodzaju zabiegów. Ponowne nagrywanie jakiejkolwiek
płyty uważam za zabieg typowo komercyjny, mający na celu tylko i wyłącznie
nabicie kabzy brzęczącymi monetami w chwili, gdy nie ma się światu już nic więcej
do zaoferowania pod względem muzycznym. Dlatego do nowej / starej płyty Temple
Nightside podchodziłem jak pies do jeża. Za cholerę nie mogłem się zdecydować,
by w końcu odpalić ten krążek. Kiedy to jednak w końcu nastąpiło dosłownie
wyskoczyłem z kapci. Pamiętam, że pierwotna wersja albumu była całkiem niezła
jeśli chodzi wyłącznie o jej zawartość, natomiast całość została kompletnie
położona przez tragiczne brzmienie. Wersja AB 2018 już tego błędu nie powtarza.
Mamy do czynienia z potężną i przygniatającą produkcją, dzięki której każdy z
ośmiu zawartych na „Recondemnation” numerów dosłownie miażdży narządy słuchu
swoim ciężarem. Mimo iż same aranżacje pozostały niezmienione, lub delikatnie
poprawione, mam wrażenie że jest to kompletnie inny płyta. Powolne, ciężkie jak
pancernik Schleswik-Holstein riffy wbijają się głęboko w głowę i niczym
sześciocalowe gwoździe przybijają nas do krzyża a świdrujące w tle gitarowe zagrywki
biczują zadając głębokie rany i odrywając strzępy ciała. Towarzyszący temu
głęboki, nieco przytłumiony wokal brzmi jak pomruki stojących tuż pod naszym
krzyżem demonów, czekające niecierpliwie na nasz zgon, by dorwać się ostatecznie
do naszego truchła i rozerwać je na strzępy. Bez wątpienia ilość bluźnierczych
melodii na tym wydawnictwie sprawia, iż śmierć słyszymy, czujemy jej dotyk na
naszej pokrytej gęsią skórą ciele a nawet ją wdychamy. Klimat tej płyty
przypomina spadanie w nieskończoną otchłań w towarzystwie żałobnych jęków i
zawodzeń cierpiących dusz. Jako pokutnik muszę szczerze wyznać, że dopiero
teraz jestem w stanie wyłapać wszelkie smaczki skrzętnie ukryte przez
mieszkańców Antypodów w tych czterdziestu czterech minutach dźwiękowej
egzekucji. Po niej następuje „Życie wieczne” w postaci coveru Mayhem z
najlepszej blackmetalowej płyty wszechczasów, przynajmniej według mnie. Jest to
faktycznie nagroda na miarę zmartwychwstania, gdyż chyba jeszcze nigdy nie
słyszałem tak odegranego numeru norwegów – z zachowaniem pierwotnego klimatu,
ale też zagranego we właśnym stylu. Mistrzostwo świata. Po raz pierwszy w życiu
ściągam z głowy czapkę i przyznaję, że ponowne nagranie „Condemnation” było
zabiegiem, który tchnął w ten kilkuletni materiał nowe życie, albo raczej
śmierć. Jeśli ktokolwiek ma zatem podobne wątpliwości do moich, opisanych na wstępie,
powiem krótko : nie lękajcie się, gdyż bliskie jest królestwo Jego. Na tej
płycie Lucyfer czeka na was z otwartymi ramionami. Chwała mu za to!
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.