sobota, 28 września 2019

Recka Temple Ov Perversion "Temple Ov Perversion"


Temple Ov Perversion
"Temple Ov Perversion"
Clavis Secretorvm 2019

Będąc ostatnio z kolegami w pubie, dowiedziałem się o sobie kilku ciekawych rzeczy. Między innymi, iż pisząc wciąż recenzje z rodzaju "Och i Ach!" nie jestem wiarygodny. Na nic zdały się moje tłumaczenia, że na pisanie o gównie zazwyczaj nie mam czasu ani ochoty. Wróciłem zatem ciut wkurwiony do domu i następnego dnia wybrałem spośród setki promówek jedną, o najchujowszej okładce z możliwych. Dodatkowo animuszu  dodał mi opis. Black metal, wytwórnia mi nieznana, zapewne kał jak chuj. No, to z nimi pocisnę! Tylko że wiecie, że jak sobie czasem człowiek zaplanuje, że sobie pierdnie, to się niechcący osra. Mi w galoty pociekło z lekka juz podczas otwierającego tą EP-kę "Intro". Nawet sam tytuł jest mocno mylący, gdyż nie jest to żadne nostalgiczne plumkanie, ino czystej krwi starothrashowy utwór instrumentalny. I to nie byle jaki, bo od pierwszych chwil da się zauważyć, iż chłopaki z Temple Ov Perversion w instrumenty umiom. Mało! Słuchać, iż stara szkoła ich solidnie wykształciła, więc dziś wcielają w życie to, czego mi na scenie często brakuje a czego od chuja było na przełomie lat 80/90-tych. Cztery numery składające się na "Temple Ov Perversion" to na tyle mocne ciosy, żeby sprowadzić Gołotę do parteru w podobnym tempie do Tysona. Piątka Szwajcarów wycina smakowite kawałki powodując coraz to szersze rozdziawienie mojej paskudnej gęby. Ale jak tu się nie bananić, skoro nawet w trakcie czterominutowego "Forever Night" tempo utworu potrafi się zmienić kilka razy, zaskakując co raz to innym, chwytającym za serducho riffem. Absolutnie nie da się nazwać muzyki Szwajcarów prostacką. Chłopaki starają się aby każdy numer zaskakiwał i był przede wszystkim "jakiś". By każdy był jednocześnie chwytliwy i dostatecznie druzgocący. Mamy tutaj szaleńcze tempa pomieszane z niemal doomowymi patentami, jak choćby w ostatnim na krążku utworze tytułowym. Gdzieniegdzie przewinie się niezła solóweczka i tyż jest piknie. Wokalnie znów możemy tu doświadczyć odrobiny szaleństwa. Poza typowym wrzaskiem pojawiają się niemal heavymetalowe zakrzyki, sprawiające, że na ciele pojawia się gęsia skórka. W końcu trzeba przyznać, że Temple Ov Perversion wcale nie gra black metalu. Jeśli już, to jest to black charakterystyczny bardziej dla protoplastów pokroju Sodom, Destruction czy  Tormentor. Zwał jak zwał, oldschool jest tu wszechobecny. Te dwadzieścia minut jest niczym kolorowa karuzela dla sześciolatka. Gwarantuje świetną zabawę, której nie chce się przerywać. Pięknie gryzie ten materiał. Jest niczym negatyw w porównaniu do malunku będącego jego ozdobnikiem. Pani w szkole mówiła "Nie oceniaj książki po okładce". Dziś zdecydowanie przyznałbym jej rację. "Temple Ov Perversion" to kawał naprawdę dobrej muzy w starym stylu, ubranym w nieco tylko bardziej nowoczesne brzmienie. Na koniec dodać wypada, co niespodzianką chyba nie będzie, iż w skład zespołu, jak się dowiedziałem całkowicie przez przypadek, wchodzą znani wyjadacze z Zurichskiej sceny. No i jak ja mam kurwa napisać negatywną recenzję? Chyba będę musiał poczekać do następnego razu. Tutaj się nie da.
- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.