Temple Ov Perversion
"Temple Ov Perversion"
Clavis
Secretorvm 2019
Będąc
ostatnio z kolegami w pubie, dowiedziałem się o sobie kilku ciekawych rzeczy.
Między innymi, iż pisząc wciąż recenzje z rodzaju "Och i Ach!" nie
jestem wiarygodny. Na nic zdały się moje tłumaczenia, że na pisanie o gównie
zazwyczaj nie mam czasu ani ochoty. Wróciłem zatem ciut wkurwiony do domu i
następnego dnia wybrałem spośród setki promówek jedną, o najchujowszej okładce
z możliwych. Dodatkowo animuszu dodał mi
opis. Black metal, wytwórnia mi nieznana, zapewne kał jak chuj. No, to z nimi
pocisnę! Tylko że wiecie, że jak sobie czasem człowiek zaplanuje, że sobie
pierdnie, to się niechcący osra. Mi w galoty pociekło z lekka juz podczas
otwierającego tą EP-kę "Intro". Nawet sam tytuł jest mocno mylący,
gdyż nie jest to żadne nostalgiczne plumkanie, ino czystej krwi starothrashowy
utwór instrumentalny. I to nie byle jaki, bo od pierwszych chwil da się
zauważyć, iż chłopaki z Temple Ov Perversion w instrumenty umiom. Mało!
Słuchać, iż stara szkoła ich solidnie wykształciła, więc dziś wcielają w życie
to, czego mi na scenie często brakuje a czego od chuja było na przełomie lat
80/90-tych. Cztery numery składające się na "Temple Ov Perversion" to
na tyle mocne ciosy, żeby sprowadzić Gołotę do parteru w podobnym tempie do
Tysona. Piątka Szwajcarów wycina smakowite kawałki powodując coraz to szersze
rozdziawienie mojej paskudnej gęby. Ale jak tu się nie bananić, skoro nawet w
trakcie czterominutowego "Forever Night" tempo utworu potrafi się zmienić
kilka razy, zaskakując co raz to innym, chwytającym za serducho riffem.
Absolutnie nie da się nazwać muzyki Szwajcarów prostacką. Chłopaki starają się
aby każdy numer zaskakiwał i był przede wszystkim "jakiś". By każdy
był jednocześnie chwytliwy i dostatecznie druzgocący. Mamy tutaj szaleńcze
tempa pomieszane z niemal doomowymi patentami, jak choćby w ostatnim na krążku
utworze tytułowym. Gdzieniegdzie przewinie się niezła solóweczka i tyż jest
piknie. Wokalnie znów możemy tu doświadczyć odrobiny szaleństwa. Poza typowym
wrzaskiem pojawiają się niemal heavymetalowe zakrzyki, sprawiające, że na ciele
pojawia się gęsia skórka. W końcu trzeba przyznać, że Temple Ov Perversion
wcale nie gra black metalu. Jeśli już, to jest to black charakterystyczny bardziej
dla protoplastów pokroju Sodom, Destruction czy
Tormentor. Zwał jak zwał, oldschool jest tu wszechobecny. Te dwadzieścia
minut jest niczym kolorowa karuzela dla sześciolatka. Gwarantuje świetną
zabawę, której nie chce się przerywać. Pięknie gryzie ten materiał. Jest niczym
negatyw w porównaniu do malunku będącego jego ozdobnikiem. Pani w szkole mówiła
"Nie oceniaj książki po okładce". Dziś zdecydowanie przyznałbym jej
rację. "Temple Ov Perversion" to kawał naprawdę dobrej muzy w starym
stylu, ubranym w nieco tylko bardziej nowoczesne brzmienie. Na koniec dodać
wypada, co niespodzianką chyba nie będzie, iż w skład zespołu, jak się
dowiedziałem całkowicie przez przypadek, wchodzą znani wyjadacze z Zurichskiej
sceny. No i jak ja mam kurwa napisać negatywną recenzję? Chyba będę musiał
poczekać do następnego razu. Tutaj
się nie da.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.