Doombringer
„Walpurgis
Fires”
NWN!
Productions 2019
Zabierałem się za tę recenzję jak pies za jeża. Niby
słucham tego materiału już dobre dwa miechy, jednak nadal nie do końca wiem, co
mam o nim napisać. Za każdym bowiem
razem, gdy włączam najnowszy album Tego Który Przynosi Zagładę czuję się gówno
wartym kozim bobkiem leżącym na leśnym mchu. Nie wiem, jak mam opisać płytę,
która w zasadzie poniewiera mną od samego początku do ostatniej sekundy, by nie
zabrzmiało to zbyt banalnie. Już debiut projektu muzyków Cultes Des Ghoules i
Bestial Raids poniewierał mną niczym dorodny doberman szmaciana laleczką. Kiedy
więc otrzymałem najnowszy materiał Doombringer, miałem ogromne obawy, czy aby
następca „The Grand Sabbath” będzie przynajmniej równie dobry. Wszelkie
wątpliwości zostały rozwiane już po kilku odsłuchach. Tyle bowiem potrzebowałem,
by wsiąknąć w ten matex doszczętnie. Na „Wulpurgis Fires” otrzymujemy naturalną,
niewymuszoną i nieudawaną kontynuację tego, co chłopaki prezentowali na płycie
wydanej pięć lat temu. Nadal jest to muzyka utrzymana w klimatach black/death
metalowych, jednak jest ona niesamowicie dojrzała i przemyślana. Nadal
słyszalne są w niej wyraźne nawiązania do Cultes Des Ghoules (co jest poniekąd
nieuniknione), choć moim skromnym zdaniem nieco mniejsze niż dotychczas. Bardzo
dużo natomiast w tych dźwiękach Grecji. Grecji wielkiej, Grecji wspaniałej,
lata świetlne przed kryzysem. Duch Varathron i Necromantia w zasadzie oplata tą
płytę czarnymi skrzydłami podczas gdy włoski Mortuary Drape kładzie na całości
pogrzebową pelerynę. Jest to jednak
jedynie otoczka, gdyż najważniejsze nadal kryje się pod tymi zewnętrznymi
warstwami. Wewnątrz jest bowiem złoty środek, który udało się zespołowi
wynaleźć przy pomocy starszych wzorców. Muzyka na „Wulpurgis Fires” trąci
trupem a jednocześnie czymś świeżym. Jej podstawą jest przede wszystkim zgniły,
cmentarny klimat, którym zawarte na tej płycie kawałki cuchną bardziej niż jeansowe
spodnie Dead’a po kilkutygodniowych wakacjach pod grządką kapusty za domem. Gitarowe
akordy, utrzymane głównie w średnim tempie, wprowadzają słuchacza w niesamowity
trans, co sprawia, że płyty słucha się jednym tchem. Tak płytkim, iż mógłby być
dla mnie ostatnim w życiu. Pozornie chaotyczne zagrania z czasem układają się w
pełen obraz i wsiąkają w mózg jak woda w gąbkę. Totalnie chore i zróżnicowane
wokale dodają całości kolorytu a staroświeckie brzmienia rozkłada na łopatki.
„Walpurgis Fires” nie posiada absolutnie żadnych słabych momentów. Boję się
użyć słów „płyta idealna”. Jeśli jednak biorąc pod uwagę, że powaliła mnie
niemal od początku a nadal rośnie wraz z ilością odsłuchów, boję się czy nie
jest to konieczne. Jest na niej wszystko, czego w muzyce szukam. Odpowiedni
ciężar, nieboski klimat, zapętlające się w głowie chore melodie i odczucie
starej surowości. Absolutnie nie będę nikogo namawiał do zanurzenia się w te
dźwięki. Ci, którzy mają to zrobić, zapewne tak uczynią. Pozostali, którym taki
klimat nie odpowiada, pewnie wzruszą ramionami. Ja kocham Doombringer czarną,
gnijącą miłością i nic na to nie poradzę.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.