czwartek, 7 marca 2019

Recenzja Doombringer „Walpurgis Fires”


Doombringer
„Walpurgis Fires”
NWN! Productions 2019


Zabierałem się za tę recenzję jak pies za jeża. Niby słucham tego materiału już dobre dwa miechy, jednak nadal nie do końca wiem, co mam o nim  napisać. Za każdym bowiem razem, gdy włączam najnowszy album Tego Który Przynosi Zagładę czuję się gówno wartym kozim bobkiem leżącym na leśnym mchu. Nie wiem, jak mam opisać płytę, która w zasadzie poniewiera mną od samego początku do ostatniej sekundy, by nie zabrzmiało to zbyt banalnie. Już debiut projektu muzyków Cultes Des Ghoules i Bestial Raids poniewierał mną niczym dorodny doberman szmaciana laleczką. Kiedy więc otrzymałem najnowszy materiał Doombringer, miałem ogromne obawy, czy aby następca „The Grand Sabbath” będzie przynajmniej równie dobry. Wszelkie wątpliwości zostały rozwiane już po kilku odsłuchach. Tyle bowiem potrzebowałem, by wsiąknąć w ten matex doszczętnie. Na „Wulpurgis Fires” otrzymujemy naturalną, niewymuszoną i nieudawaną kontynuację tego, co chłopaki prezentowali na płycie wydanej pięć lat temu. Nadal jest to muzyka utrzymana w klimatach black/death metalowych, jednak jest ona niesamowicie dojrzała i przemyślana. Nadal słyszalne są w niej wyraźne nawiązania do Cultes Des Ghoules (co jest poniekąd nieuniknione), choć moim skromnym zdaniem nieco mniejsze niż dotychczas. Bardzo dużo natomiast w tych dźwiękach Grecji. Grecji wielkiej, Grecji wspaniałej, lata świetlne przed kryzysem. Duch Varathron i Necromantia w zasadzie oplata tą płytę czarnymi skrzydłami podczas gdy włoski Mortuary Drape kładzie na całości pogrzebową  pelerynę. Jest to jednak jedynie otoczka, gdyż najważniejsze nadal kryje się pod tymi zewnętrznymi warstwami. Wewnątrz jest bowiem złoty środek, który udało się zespołowi wynaleźć przy pomocy starszych wzorców. Muzyka na „Wulpurgis Fires” trąci trupem a jednocześnie czymś świeżym. Jej podstawą jest przede wszystkim zgniły, cmentarny klimat, którym zawarte na tej płycie kawałki cuchną bardziej niż jeansowe spodnie Dead’a po kilkutygodniowych wakacjach pod grządką kapusty za domem. Gitarowe akordy, utrzymane głównie w średnim tempie, wprowadzają słuchacza w niesamowity trans, co sprawia, że płyty słucha się jednym tchem. Tak płytkim, iż mógłby być dla mnie ostatnim w życiu. Pozornie chaotyczne zagrania z czasem układają się w pełen obraz i wsiąkają w mózg jak woda w gąbkę. Totalnie chore i zróżnicowane wokale dodają całości kolorytu a staroświeckie brzmienia rozkłada na łopatki. „Walpurgis Fires” nie posiada absolutnie żadnych słabych momentów. Boję się użyć słów „płyta idealna”. Jeśli jednak biorąc pod uwagę, że powaliła mnie niemal od początku a nadal rośnie wraz z ilością odsłuchów, boję się czy nie jest to konieczne. Jest na niej wszystko, czego w muzyce szukam. Odpowiedni ciężar, nieboski klimat, zapętlające się w głowie chore melodie i odczucie starej surowości. Absolutnie nie będę nikogo namawiał do zanurzenia się w te dźwięki. Ci, którzy mają to zrobić, zapewne tak uczynią. Pozostali, którym taki klimat nie odpowiada, pewnie wzruszą ramionami. Ja kocham Doombringer czarną, gnijącą miłością i nic na to nie poradzę.
- jesusatan


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.