sobota, 4 maja 2019

Recenzja DEATHWOMB „Moonless Night Sacraments”


DEATHWOMB
„Moonless Night Sacraments”
Iron Bonehead Productions 2019


Z czym kojarzą Wam się Wyspy Kanaryjskie? No właśnie, upał, słońce, półnagie panienki, zimne drinki, pedalstwo i ciepła woda w oceanie. Kto by pomyślał, że właśnie stamtąd dotrze do mnie ten walący grobem, pleśnią i zgnilizną materiał. Jak się okazuje, tam także są zimne, pokryte pajęczynami i szczurzymi odchodami, mroczne piwnice, w których mieszka Szatan i niewątpliwie nawiedził on tych dwóch wykolejeńców, pomagając przy stworzeniu tej miażdżącej produkcji. „Moonless Night Sacraments” to bowiem płyta ze wszech miar ohydna i plugawa, przesiąknięta na wskroś złem i bluźnierstwem, nad którą unosi się nieświęty duch bestialskich produkcji Blasphemy, Black Witchery czy wczesnego Beherit. Ociężałe, wgniatające w glebę fragmenty okraszone mrocznym, nawiedzonym klawiszem przywodzą mi z kolei na myśl fragmenty twórczości Brazylijskich bluźnierców z Mystifier. Surowa, chropowata, nieco tubalna, zagęszczona produkcja doskonale oddaje ducha tej muzyki i wzmacnia klaustrofobiczny, rytualny klimat panujący niepodzielnie na tym materiale. Płytowy debiut Deathwomb to jeden, wielki, obskurny obrzęd odprawiany ku czci Diabła. Opętała mnie i jednocześnie niesamowicie dojebała mi ta płyta, ledwo pozbierałem swoje marne truchło z podłogi. Praktycznie od pierwszego usłyszanego dźwięku zostałem oddanym wyznawcą „Moonless…”. Choć jeszcze stosunkowo wcześnie i do końca tego roku pozostało sporo czasu, to jestem pewien, że w moim prywatnym rankingu będzie to produkcja, która z pewnością znajdzie się bardzo wysoko wśród najlepszych płyt Anno Bastardi 2019.
Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.