Deus
Mortem
„Kosmocide”
Malignant
Voices 2019
Sześć długich lat musieliśmy czekać na następcę
„Emanations of the Black Light”. Albumu, który nieźle zmącił wodę w stawie. Ja
osobiście nie liczyłem na drugą płytę DM, traktując wspomniany debiut jako
jednorazową wycieczkę. Jednak okazało się, że pan Necrosodom dobrał sobie do
składu nowych muzykantów, z którymi zarejestrował „Kosmocide”. I od razu trzeba
przyznać, że było to posunięcie na miarę wepchnięcia prącia w gardło Sashy, co
siwe ma na łonie owłosienie. Przynajmniej takie mam osobiste odczucia słuchając
„Kosmocide”, jakkolwiek głupio ten tytuł by nie brzmiał. Jebał to pies, jebała
cała wieś. Na drugim albumie chłopaki dopierdalają bowiem do pieca tak
zajebistym black metalem, że trzeba być proboszczem, aby przed tymi dźwiękami
nie klęknąć. Utrzymane w szybkim tempie kawałki miażdżą czachę i wpychają przez
powstałe w ten sposób szczeliny w kościach tony śniegu i zamarzniętej kry.
Wolniejsze piosenki (hie-hie!) spowalniają umieranie i wywołują wizję podobną
do jasnego tunelu, pokrytego szronem, podróż przez który sprawia, że z
odmrożenia odpadają wszelkie członki. Zdecydowanie mamy tu do czynienia z
Norwegią z najlepszych lat, czasem wręcz powiedziałbym, że melodyjność niektórych numerów kojarzy mi się
bezpośrednio z Mgłą, choć to chyba ostatnio moja obsesja. Ale posłuchajcie
takiego „Sinister Lava” i zaprzeczcie! Jednak najwięcej na tej płycie jest
fragmentów kojarzących się z Inquisition. Zarówno brzmienie bębnów, ich motoryka
jak i dopasowana do nich maniera wokalna przywodzą mi na myśl głównie ten band.
Oczywiście z domieszką wspomnianego wcześniej Norge metalu tworzy to wyjebane
połączenie, które powala na kolana. Żeby było nowocześniej, to w „Ceremony of
Revision p.2” pojawiają się nawet nowoczesne dysonansowe zagrywki. Ot taki
ozdobnik, jakże piękny. W ostatnim na płycie „The Destroyer” można także wyczuć
echa genialnego Dissection. Z doświadczenia wiem, że ten numer na żywo zamiata
lepiej niż Halinka stołówkę. Przewijające się w tle, niebanalne klawisze bardzo
mocno potęgują klimat płyty, wpuszczając nieco powietrza między szron a mróz
dominujący na „Kosmocide”. Mimo iż płyta trwa 42 minuty, zdaje się jakby to był
mini album. Całość przelatuje przez głowę w błyskawicznym tempie i pozostawia
niesamowity niedosyt. Dlatego też zalecam słuchać nowego Deus Mortem wyłącznie
na repeat, non stop i do śmierci. I niech wam w tym dopomusz buk. Zajebista
płyta!
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.